Ogłoszenia

Prace nad blogiem trwają. Proszę o cierpliwość.

Obserwatorzy

środa, 3 października 2018

Rozdział 8

            Rozległo się pukanie do drzwi. Lucy niechętnie oderwała się od swojej lektury i odłożywszy książkę na bok, podniosła się z kanapy. Nie była zdziwiona widokiem, który zobaczyła po otworzeniu drzwi. Kogo innego mogła się spodziewać? Może jedynie świadków Jehowy albo jakiś samozwańczych handlarzy.
            — Vincent… Hej.
            — Hej. Miałem nadzieję, że cię tu zastanę.
            — To jedno z głównych miejsc, gdzie można mnie znaleźć — przytaknęła Lucy, patrząc na niego z zaciekawieniem. Po chwili zreflektowała się i wpuściła go do środka. — Wejdź, proszę.
            — Dzięki. Przyniosłem ci coś.
            —  Nie widzę kwiatów ani czekoladek — zażartowała Rain, a Vincent uśmiechnął się tryumfalnie.
            — To następnym razem. Nie przynoszę kobietom czekoladek zaraz po pierwszej randce.
            — To nie była randka. Pokazałeś mi tylko drogę do podziemi.
            — I ja właśnie w tej sprawie — wyjaśnił Garcia, szczerząc zęby i wyciągnął z plecaka plik kartek. — Siadaj.
            — Dziękuję za pozwolenie. Czuj się jak u siebie — mruknęła Lucy, wywracając oczami. Vincent czasami wydawał jej się naprawdę dziwny, a ona nie mogła się powstrzymać od komentarza. — To, z czym przyszedłeś?
            — Z mapą.
            — Aż tak ciężko tu trafić? — prychnęła Lucy, uśmiechając się złośliwie.
            — Nie. Tu wystarczył GPS — zaśmiał się Vincent i rozłożył na stoliku kilka kartek. — Mam dla ciebie mapę wejść oraz samego podziemia.
            — Chcesz kawy albo coś?
            — Nie, dzięki. Przyszedłem tylko na chwilę.
            — No dobra… Czyli mapa Śródziemna.
            Vincent popatrzył zdziwiony na Lucy i zapytał:
            — Lubisz Tolkiena?
            — Czy lubię? Uwielbiam!
            — Team Legolas czy?...
            — No oczywiście, że Legolas — odparła Lucy i dodała: — O ile ktoś lubi kolesi w rajtuzach. A wracając do mapy… — powiedziała, patrząc wymownie na rozłożone papiery.
            — Mapa miasta z zaznaczonymi wejściami. No i jak mówiłem mapa samego podziemia. Trasy i najważniejsze miejsca. Na czerwono to te, których powinnaś unikać za wszelką cenę — oznajmił z grobową miną Vincent. Lucy jednak nie wyglądała na przejętą. — Mówię poważnie, Lucy. To zbyt niebezpieczne.
            — Jeśli coś ma się stać, to i tak się stanie. Nigdzie nie jesteśmy bezpieczni.
            — Ale lepiej chuchać na zimne. Nie chciałbym, żebyś… — upierał się Vincent, ale nie było mu dane dokończyć.
            — Dobra. Czaję. Będę omijać czerwone trasy. Zadowolony?
            — Tak.
            — Zgaduję, że zielone są najbezpieczniejsze.
            — Dokładnie. Bezpieczniejsze. Oczywiście w granicach rozsądku...
            — Ok. Dzięki, że tak mi pomagasz — powiedziała Lucy, uśmiechając się ciepło.
            — A jak ci idzie szukanie pracy?
            — Bez szału — westchnęła Rain i skrzyżowała ręce na piersi. — Wysłałam CV w kilka miejsc, ale zero odzewu. Próbowałam podłapać choćby coś na dzień czy dwa. Szukali hostessy na dzień otwarcia nowego lokalu, podobało im się moje zdjęcie. Ale jak tam poszłam powiedzieli, że jestem „zbyt umięśniona” i „nie tego szukają”.
            — Durnie… Nie jesteś umięśniona, tylko wysportowana.
            — To to samo najwyraźniej.
            — Musisz się nudzić sama w domu — zauważył Vincent i już chciał coś dodać.
            Jednak Lucy po raz kolejny nie dała mu na to szansy.
            — Nie bardzo — skwitowała, wzruszywszy ramionami. — Codziennie rano biegam. Dwa razy w tygodniu chodzę na siłownię. Teraz jeszcze doszła strzelnica. Szukam pracy. Wieczorami czytam książki. Nie mogę narzekać.
            — Brakuje tylko wyjść z przyjaciółmi w tym grafiku.
            — Nigdy nie byłam zbyt zainteresowana imprezowaniem. Zresztą nie mam tu żadnych znajomych. Znam tylko ciebie.
            — No znasz aż mnie — poprawił ją Vincent, szczerząc zęby. — A ja znam sporo ludzi. Mogę cię przedstawić kilku osobom. Zresztą obiecałem ci, że pójdziemy do Niebieskiego Smoka.
            — Dzisiaj odpadam. Jestem wykończona.
            — Dziś nie, ale co powiesz na jutro? Akurat wybieram się tam ze znajomymi, mógłbym cię im przedstawić — zaproponował Vincent. — Jestem pewien, że się z nimi dogadasz.
            — Ale to nie randka.
            — Nie. Luźny wypad z przyjaciółmi na drinka.
            — Zgoda.
            — Świetnie. Przyjdę po ciebie.
            — Dobrze. Do zobaczenia.
            Zadowolony z siebie wyszedł z mieszkania Lucy i ruszył po schodach w dół. Ucieszył go fakt, że dziewczyna dała się jednak wyciągnąć. Nawet jeśli to nie była randka, na co trochę liczył.
            Nie wrócił jednak do domu. Zamiast tego skierował swoje kroki w przeciwnym kierunku. Chciał jeszcze odwiedzić przyjaciół, żeby powiedzieć im o Lucy. Oczywiście mógł to zrobić przez telefon, ale… Jakoś nie miał ochoty spędzić samotnie wieczoru, a nie wypadało narzucać się Lucy, skoro i tak mieli się spotkać następnego dnia.
            Zadzwonił do drzwi. Po chwili otworzył je mężczyzna o platynowych blond włosach i błękitnych oczach. Dużo wyższy od Vincenta. Alan White uśmiechnął się na jego widok i wpuścił go do środka.
            — Amy, zobacz kto przyszedł — rzucił w głąb apartamentu.
            — Vince! — pisnęła radośnie kobieta i rzuciła się Garcii na szyję. — Co tu robisz?
            — Mam nadzieję, że wam nie przeszkadzam.
            — Nie, no co ty! Siadaj. Napijesz się czegoś? Oczywiście, że się napijesz. Chcesz piwo? Jest wieczór, to piwo, nie? Ok.
            Właściwie nie słuchała jego odpowiedzi. Alan uśmiechnął się do niego. Oboje wiedzieli jak zakręcona potrafi być Amy. Chwilę później cała trójka siedziała już przy piwie.
            — No, to opowiadaj, co u ciebie?
            — W sumie nic specjalnego.
            — No weź. Jutro mamy się spotkać. Nie przyszedłbyś tu, gdyby nie wydarzyło się zupełnie nic — zauważyła Amy, patrząc na niego wyczekująco. — Poza tym wyglądasz na dziwnie zadowolonego.
            — Nie, bez przesady. Po prostu nie chciałem siedzieć sam. A jutro…
            — Noooo? Mówże wreszcie.
            — To nic takiego — machnął ręką Vincent — tylko moja koleżanka przyjdzie ze mną. Znaczy, przyprowadzę ją, bo nie zna drogi do Alexa. Nic więcej. Jest nowa w mieście, nikogo nie zna. Poznaliśmy się zupełnie przypadkiem i zaproponowałem, żeby przyszła.
            — Super! Wiesz, że zawsze jestem za poznawaniem nowych ludzi.
            — A gdzie się poznaliście? — zapytał Alan, który dotychczas siedział cicho.
            — Chciałbym powiedzieć, że na siłowni… Ale bardziej w drodze z… — mruknął Vincent uśmiechając się pod nosem. — Okazało się, że mieszkamy po sąsiedzku.
            — Och? Co się wydarzyło?
            — Myślała, że ją śledzę i popryskała mnie gazem pieprzowym — wyznał Vincent, krzywiąc się lekko na to wspomnienie. — Gdy się okazało, że mieszkam w pobliżu wzięła mnie do domu, żebym mógł to zmyć i tak jakoś gadaliśmy.
            — To musiała zrobić na tobie PALĄCE wrażenie — roześmiał się Alan, a Amy kopnęła go pod stołem w nogę. — No co?
            — O tak. Przyznam, że jest niesamowita. Próbowałem zaprosić ją na kawę, ale odmówiła.
            Amy zrobiła zdziwioną minę.
            — Ale przecież przyjdzie jutro.
            — Tak. Otóż kilka dni później spotkaliśmy się na strzelnicy. Pokazałem jej drogę do strzelnicy w podziemiach. Po drodze sporo rozmawialiśmy. A dzisiaj dała się przekonać, żeby pójść ze mną. Pod warunkiem, że to nie randka.
            — Vincent, Vincent, Vincent…
            — Ale przyjdzie.
            — Ouuu — zawyła Amy. — Przyznaj, zauroczyłeś się.
            — Bez przesady. Po prostu jest nowa w mieście, chciałem jej trochę pomóc.
            — Tak, wszyscy wiedzą, że jesteś dobrą duszyczką i wszystkim pomagasz, ale… No przyzzznaj to.
            — A nawet jeśli? — mruknął Vincent, wzruszywszy ramionami. — Też mi coś…
            — Też mi coś? Vin, jeszcze nigdy nie widziałam cię z kobietą. Ba! Nigdy nie słyszałam o żadnej kobiecie, która wzbudziłaby twoje zainteresowanie do tego stopnia.
            — Nie miałem na to czasu. Dobrze o tym wiesz.
            — Wiem. I dlatego uważam, że dobrze, że zaczynasz wreszcie żyć — stwierdziła z powagą Amy. — Nie, Al?
            — Tak. Amy ma rację. Tym razem.
            — Co to ma znaczyć, że tym razem? — oburzyła się kobieta. Po tym oboje się roześmiali. — Jesteś okropny.
            — Za to mnie kochasz.
            — No, a jak ma na imię ta twoja piękność? - Amy zwróciła się znów do Vincenta.
            — Lucy.
            — To takie ładne imię. Jak wygląda? Jaka jest?
            — To przesłuchanie? — jęknął Garcia i wzruszył ramionami. — Normalnie. Twojego wzrostu, może ciut niższa, krótkie, brązowe włosy. I te błękitne oczy… W jej spojrzeniu jest coś... Nie wiem jak to określić. No i ma niezłą figurę. Naprawdę dobrze się z nią rozmawia, choć chyba wiele w życiu przeszła.
            — Skąd jest?
            — Z Los Angeles.
            — Och? I co robi tutaj? — tym razem to Alan się zdziwił. — Kto opuszcza Miasto Aniołów, żeby przybyć tu?
            — Miała dość skomplikowaną sytuację rodzinną, więc uciekła aż tutaj. Próbuje zacząć nowe życie — wyjaśnił Vincent. — Zresztą sama wam opowie. Swoją drogą, szuka pracy. Chciałbym jej jakoś pomóc.
            — Zatrudnij ją.
            — Jako kogo?
            — „Lucy? Zostaniesz moją żoną?” — zacytowała dramatycznie Amy, a obaj mężczyźni posłali jej powątpiewające spojrzenia. — Albo coś w ten deseń. Możesz zacząć od randki, żeby się nie wystraszyła.
            — Próbowałem przecież.
            — To poróbuj dalej. Do skutku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz