Ogłoszenia

Prace nad blogiem trwają. Proszę o cierpliwość.

Obserwatorzy

poniedziałek, 3 września 2018

Rozdział 7

            — To co to za długa historia o tobie i strzelnicy?
            — To było właściwie moje hobby przez ostatnie lata — wyjaśniła Lucy po chwili wahania. — Widzisz... Hm, nawet nie wiem jak zacząć — mruknęła wyraźnie zakłopotana. — Bo... Właściwie moi rodzice nie są moimi rodzicami? Mieszkałam z ciotką i wujkiem. Zajmowali się mną, bo moi rodzice... Nie mogli — zawahała się po raz kolejny, jakby trudno było jej o tym mówić. — Ale z ciotką się nie dogadywałam. Ostatnie lata traktowała mnie jak śmiecia... Cały czas wolny po szkole spędzałam na strzelnicy, w której pracował mój wujek. Dzięki temu miałam wstęp za darmo. Strzelnica jest dla mnie swego rodzaju ulubionym miejscem, gdzie mogę odpocząć.
            Udało jej się złożyć kilka sensownych zdań. Mogła odetchnąć z ulgą.
            — Rozumiem — odparł Vincent po chwili milczenia. — To dlatego się tu przeprowadziłaś? Żeby uciec od ciotki?
            — Tak. Uzbierałam trochę pieniędzy, ale część dostałam od wuja. Miał jakieś swoje oszczędności. Też średnio dogadywał się z ciotką, ale nie umiał jej zostawić z powodu mojej kuzynki, która ma teraz szesnaście lat. Z nią też się nie dogadywałam.
            — Ach. W takim razie pewnie szukasz pracy?
            — Tak... Ale szczerze mówiąc  nie mam zbyt dużego pola do popisu — wyznał smutno Lucy. — Wszystko, co umiem to strzelać. Ale bez odpowiednich uprawnień nie mogę nawet zostać instruktorką. W najgorszym wypadku zostanę prostytutką — zaśmiała się, ale był to niewesoły śmiech. — Do tego nie trzeba doświadczenia — zauważyła. — Ale to najczarniejszy scenariusz.
            — Oj, zdziwiłabyś się – mruknął Garcia.
            — A co? Masz mi coś do powiedzenia w tej kwestii?
            — Nie. Nie to miałem na myśli — odparł rozbawiony Vincent. — Ale jestem pewien, że znajdziesz lepszą pracę, niż stanie pod latarnią. Pomogę ci.
            — Dziękuję.
            — Um... Nie zdziw się, ale za kawałek będzie zejście do strzelnicy — oznajmił Garcia, patrząc niepewnie na Lucy.
            — Ok.
            — Bo to jest... Um... Nie do końca legalna strzelnica.
            — Dobrze — wykrzyknęła Rain, okazując swój entuzjazm. — Znaczy…
            — Rozumiem cię. Moja reakcja za pierwszym razem była podobna. Siłą rzeczy coś, co nie jest legalne, daje większą frajdę. Czujemy się wolni wtedy, nie sądzisz?
            — Tak, coś w ten deseń.
            — Mieszkając tu tyle lat znam całą masę takich miejsc. Muszę cię kiedyś zabrać do Niebieskiego Smoka.
            — Co to?
            — To bar mojego przyjaciela. Ma specyficzny i niepowtarzalny klimat.
            — Ok.
            Zwęszyła okazję, żeby zebrać informację, więc nie mogła się nie zgodzić. Być może Vincent był jej furtką do ciemniejszej strony tego miasta.
            — A tam pracę znajdziesz na pewno.
            Dłuższą chwilę szli w ciszy. Vincent wprowadził ją w jakąś boczną uliczkę i koło śmietników otworzył właz do studzienki kanalizacyjnej. Lucy popatrzyła na niego z powątpiewaniem, ale uznała, że nie ma wyjścia. Wiedział już przecież, że była niebezpieczna, więc nie przypuszczała, że Garcia coś planuje.
            Chyba domyślił się, o co chodzi, bo uniósł ręce do góry w geście poddania.
            — To nie jest jedyne wejście, ale to było najbliżej — wyjaśnił, wyciągając z plecaka latarkę. Zszedłbym pierwszy, ale ktoś musi zasunąć właz.
            — I uważasz, że ja nie dam rady.
            — Tego nie powiedziałem.
            Pokiwała głową z dezaprobatą, ale odebrała od niego latarkę. Włączywszy ją, zaczęła ostrożnie schodzić po drabince. Vincent poszedł w jej ślady. Gdy był w połowie, zasunął właz i zeskoczył. Zaoferował jej dłoń, a ona ją przyjęła. W drugą chwycił z powrotem latarkę i poprowadził Lucy w głąb tunelu.
            — To cała sieć starych tuneli. Nie są połączone z nowymi, więc trzeba wiedzieć, które przejścia tutaj prowadzą — wyjaśnił Vincent, maszerując pewnym krokiem przed siebie. — W różnych miejscach rozlokowane są tu różnego rodzaju lokale. Toteż polecam omijanie pewnych dróg. Mimo wszystko nie jest tu bezpiecznie. Gaz pieprzowy cię nie obroni.
            — A myślisz, że dlaczego chodzę na strzelnicę i siłownię.
            — Jesteś fit, jesz tylko produkty bio i unikasz glutenu?
            Lucy roześmiała się:
            — Nie.
            — Nadal zalecam ostrożność — stwierdził z powagą Vincent. — Za chwilę będzie zakręt w lewo — dodał, po czym kontynuował pierwotny temat: — Powiem ci, co omijać. Na pewno lokale Steve’a Johnesa, ale on ma je nie tylko tutaj. Na powierzchni też.
            — Coś mi mówi to nazwisko.
            — Najlepiej niech ci mówi „uciekaj” — stwierdził Vincent, marszcząc brwi.
            — Yhy, co jeszcze?
            — Chcę, żebyś miała świadomość, jaki rodzaj miejsca to jest. To wyjęte spod prawa podziemia. Znajdziesz tutaj wszystko, o czym tylko zamarzysz i jeszcze więcej. A przede wszystkim znajdziesz tu wszystko, o czym nie śniłaś nawet w najgorszych koszmarach.
            — Więc co tutaj robi ogrodnik? — zapytała z zaciekawieniem Rain, świdrując mu spojrzeniem dziurę w potylicy. — Co?
            — Mam różnych znajomych, więc bywa się tu i ówdzie. Powinnaś to wiedzieć, pochodząc z Miasta Aniołów.
            — Wiem i to zbyt dobrze. Choć nie miałam tam zbyt wielu znajomych.
            Tak naprawdę nigdy nie była w żadnym z takich miejsc. Czego się spodziewać, wiedziała jedynie z filmów i opowiadań. Sama stroniła od takich miejsc jeszcze do niedawna. Teraz jednak wszystko się zmieniło. Musiała podążać tą mroczną drogą z jakimś nieznajomym, jeśli chciała osiągnąć swój cel. Musiała zrobić wszystko to, o czym niegdyś nawet nie śniła.

^~^

            Tego dnia wracała do domu później. Jak w każdy czwartek spędzała popołudnie na strzelnicy. Lubiła to. Mogła się tam zrelaksować i rozluźnić po kolejnym stresującym tygodniu w szkole, który niemal się kończył. To była dobra terapia dla kogoś, kto miał problemy w porozumiewaniu się z rówieśnikami.
            Zdarzało jej się czasem uciąć pogawędkę ze stałymi bywalcami tego miejsca lub pracownikami. Tym razem też tak było, więc gdy zdołała wreszcie się wydostać, pospiesznie udała się do domu. Była strasznie głodna, a nie chciała jeść na mieście, wiedząc, że jej mama na pewno przygotowała jakiś dobry obiad. Tego dnia nie miała żadnego dyżuru w szpitalu.
            Lubiła posiłki z rodzicami. Rozmawiali wtedy, omawiając różne rzeczy, dzieląc się wrażeniami z minionego dnia. Śmiali się z zasłyszanych w pracy lub szkole historii. I przede wszystkim byli razem.
            Miała zadzwonić do taty, gdy już skończy. Nie odbierał telefonu. Raz, drugi, trzeci. Może przedłużyło się jakieś spotkanie albo wypadła mu jakaś sprawa do załatwienia w firmie. Mogła jechać autobusem. Lubiła komunikację miejską, ale… Tam było zbyt wiele ludzi. Zbyt wiele ludzi, których znała. Którzy jej nie lubili lub dla odmiany próbowali się z nią na siłę zaprzyjaźniać, bo była bogata. Nie miała na to ochoty.
            Zamówiła taksówkę. Było ją na to stać. Nigdy nie musiała się przejmować pieniędzmi. Niczego jej wżyciu nie brakowało. Poza przyjaciółmi. Na to jednak na razie nie liczyła. Nie zależało jej na przyjaciołach, którzy byli fałszywi. A tacy byli ludzie. Nie ufała im.
            Taksówką nie jechało się długo. Za to mogła założyć na uszy słuchawki i zanurzyć się w refleksjach, obserwując przesuwający się za oknem zimowy obraz miasta i jego okolicy. Nie mieszkała w centrum, ani nawet na obrzeżach. Jej dom stał na wzgórzu za miastem, skąd miała cudowny widok na rozwijającą się cywilizację i powstające jeden za drugim wieżowce.
            Po dotarciu przed dom, zapłaciła taksówkarzowi. Z napiwkiem. Ojciec zawsze jej powtarzał, że tak jest uprzejmie. Nie była skąpa i nie zależało jej na pieniądzach. Nie rozumiała natomiast tego, dlaczego ojciec z taką chęcią rozdawał swoje ciężko zarobione pieniądze.
            Podeszła do drzwi wejściowych i nacisnęła na klamkę. Otworzyły się, więc rodzice byli w domu. Uśmiechnęła się szeroko i weszła do środka. Jakby nigdy nic ściągnęła buty i zostawiła kurtkę na wieszaku. Przeszła przez długi korytarz do kuchni, ale nikogo tam nie było.
            Lekko rozczarowana brakiem obiadu westchnęła. Może gdzieś pojechali — przeszło jej przez myśl. Sprawdziła powiadomienia na telefonie, czy przypadkiem nie przeoczyła połączenia albo SMS-a. Nic. Toteż ruszyła dalej do salonu, niczego nie podejrzewając.
            Nic nie zapowiadało tego, co tam ujrzała. Najpierw wdepnęła w jakąś kałużę. Czyżby coś się wylało? Spojrzała pod nogi. Skarpetka szybko zabarwiła się na czerwono, wchłaniając ciemną posokę.
            Dziewczyna wrzasnęła. W panice rozejrzała się po pokoju. Dopiero wtedy zobaczyła rodziców na ziemi w jeszcze większych kałużach krwi z dziurami postrzałowymi w głowach. Wiedziała, że nie żyją. Nie trzeba było być geniuszem ani specjalistą.
            Zrobiło jej się słabo, a świat zawirował. Przerażona, nie mogąc znieść widoku, wycofała się do kuchni, robiąc krwiste ślady stóp na podłodze. Zrobiło jej się niedobrze i z trudem powstrzymała odruch wymiotny, Dopiero po chwili przyszło jej do głowy, że morderca może być wciąż w domu. Znieruchomiała.
            Przez chwilę nie mogła oddychać, jakby dostała ataku paniki. Uspokoiła się, słysząc jakieś szmery dochodzące z piętra. Ze łzami w oczach, drżącymi rękami wyciągnęła telefon z kieszeni i zadzwoniła na policję.
            Potem pamiętała już tylko urywki. Wycie radiowozu. Niebieskie, migające światła. Ludzie. Dużo ludzi. Ktoś zadawał jej pytania, na które odpowiadała mechanicznie. Potem pojawił się Beltran, przyjaciel ojca. Był przy niej cały czas, a gdy skończyły się przesłuchania, zabrał ją do siebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz