Ogłoszenia

Prace nad blogiem trwają. Proszę o cierpliwość.

Obserwatorzy

wtorek, 4 grudnia 2018

Rozdział 10

            Alkohol krążył w żyłach. Ciało ogarnęło ciepło, a w uszach lekko szumiało. Lucy dość dobrze czuła się w towarzystwie Vincenta i jego przyjaciół. Z każdym kolejnym drinkiem było coraz lepiej i weselej. Radośnie rozmawiała na różne tematy, choć wciąż musiała się pilnować, by nie powiedzieć za dużo. Nie było jednak takiej potrzeby, bo nie poruszali żadnych głębszych tematów. Z czasem przestała też przejmować się świdrującym wzrokiem Alexa, zrzucając to na krab ciekawości mężczyzny. Z tego, co w tajemnicy zdradziła jej Amy, Vincent wcale nie pokazywał się zbyt często w towarzystwie kobiet.
            Nagle rozmowa ucichła. Roześmiana dotychczas Greese nagle spoważniała i wskazała delikatnie brodą w stronę drzwi. Wszyscy popatrzyli w tamtą stronę. Najwyraźniej wchodził do lokalu ktoś znajomy. Lucy go jednak nie rozpoznawała, bo i skąd?
            — Co on tu robi? — zapytała Amy, marszcząc brwi. — Tym bardziej z tym młodym politykiem. To nie może wróżyć nic dobrego.
            — Nie zawracajmy sobie głowy. I tak nie uda nam się niczego dowiedzieć — skwitował Gregory, choć i jemu nie w smak była obecność Johnesa. — Zresztą Alex na pewno będzie miał na niego oko.
            — Kto to? — zapytała w końcu Lucy. — Znacie tego mężczyznę?
            — To właśnie Steve Johnes — wyjaśnił Vincent. — Pamiętasz? Mówiłem, żebyś na niego uważała. Czasem przychodzi tu załatwiać swoje brudne interesy. Kumpluje się z politykami i ma forsy jak lodu. Jest nietykalny. Czasami też pałęta się po okolicy szukając nowych ofiar. Może nie tutaj. Wie, że Alex mu nie pozwoli, ale jeśli kogoś sobie upatrzy…
            — Ofiar?
            — Prowadzi burdele. Jeśli jakaś dziewczyna bardzo mu się spodoba, obserwuje ją, aż w końcu dziewczyna znika. I nigdy już nie wraca. Choć i tak wszyscy wiedzą, że to on je porywa i szprycuje prochami, żeby były posłuszne.
            — To okropne — jęknęła Lucy.
            — Dlatego omijaj go szerokim łukiem i staraj się nie przyciągać uwagi — powiedział Alan, a Amy energicznie przytaknęła.
^~^
             — Dobranoc — powiedziała ciemnowłosa kobieta w podeszłym wieku i zgasiła światło w pokoju, który przygotowała specjalnie dla Rosalie na czas jej pobytu. — O siódmej chcę cię widzieć już ubraną w kuchni. Pomożesz mi przygotować śniadanie.
            — Ciociu — jęknęła Rosalie, dłonie zaciskając na brzegu kołdry. — Możesz zostawić światło, dopóki nie zasnę?
             — Po co? — oburzyła się kobieta. — Masz spać.
             — Ale ja się boję ciemności… — wyznała cicho Rosalie. — Proszę…
             — W tym wieku? — ofuknęła ją ciotka. — Za duża już jesteś na takie fanaberie, młoda damo. Gaszę światło i koniec.
             — Ale ciociu…
             — Nie pyskuj. Twoi rodzice za bardzo cię rozpieścili. Porządne lanie i od razu przestałabyś się bać ciemności.
            Drzwi zamknęły się z lekkim hukiem i ostatni dopływ światła został odcięty. Rosalie skuliła się pod kołdrą, próbując powstrzymać się od płaczu. Nie rozumieli. Nie obchodziło ich to, że naprawdę się bała. I to przecież nie bez powodu. To nie była tylko fanaberia, jak nazwała to ciotka.
            Dlaczego rodzice musieli ją zostawić w takim miejscu? U krewnych, z którymi i tak od dawna nie potrafili się dogadać. Wolałaby zostać sama w domu, niż tkwić w domu ciotki. Jak w więzieniu. Wszystko przez ten cholerny ślub, na który poszli rodzice i przez ich naiwność.
            Pewnego dnia listonosz dostarczył im zaproszenie na ślub jakieś dalekiej kuzynki, czy kogoś tam. Rosalie nawet nie była pewna, słabo znała dalszą rodzinę. Zresztą niespecjalnie ją obchodzili. Bennettowie zobaczyli w tym szansę na odbudowanie kontaktów z rodziną, ale nie chcąc zabierać ze sobą córki, zostawili ją pod opieką ciotki, która „dobrodusznie zaoferowała pomoc”.
            A to przecież było ukartowane. Zrobili to dla pieniędzy. Ślub brała wnuczka ciotki, a rodzice Rosalie wykosztowali się przecież na prezent. Ciotce też się coś dostało za opiekę nad Rosalie. Chodziło tylko o pieniądze. Co było widać po tym, w jaki sposób ją traktowano i jak mówiono przy niej o jej rodzicach. A teraz miała tu spędzić jeszcze dwa dni. Przynajmniej.
            Ostrożnie i po cichu wyszła z łóżka, po czym dopadła do drzwi. Nacisnęła na klamkę i wyjrzała przez szparę, by sprawdzić czy ciotki nie ma w pobliżu. Dopiero wtedy wyszła na korytarz i ruszyła po schodach. Zatrzymała się w połowie drogi, nasłuchując.
             — Wyobraź sobie, że ta gówniara boi się ciemności — prychnęła ciotka do swojej koleżanki, popijając wino w salonie. — Paskudny, rozpieszczony bachor. Tak to jest, jak dzieci dostają wszystko, bo rodzice mają za dużo pieniędzy. Ja ją nauczę jak się powinna zachowywać pannica w jej wieku. Będzie chodzić jak w zegarku, tak ją wytresuję.
            To wystarczyło, by Rosalie wiedziała, że najbliższe dwa dni będą dla niej piekłem. Krewni w ogóle jej nie znali. Nic o niej nie wiedzieli. Z góry założyli, że musi być rozpieszczona, skoro jej rodzice są bogaci. Rozpieszczona to jeszcze może była. Rodzice kupowali jej różne rzeczy, chcąc jej w ten sposób, chociaż odrobinę wynagrodzić trudności w życiu. Ale mimo tego była dobrze wychowana. Rodzice poświęcali jej wiele czasu mimo pracy i nigdy nie uważała, by potrzebna jej była tresura. Nie była przecież psem.
            Nie chciała wracać do ciemnego pokoju, a światła zapalić nie mogła. Przeniosła się pod drzwi sypialni, skąd mogła szybko czmychnąć, gdyby ciotka przyszła ją sprawdzić. Wtedy ktoś zasłonił jej usta wilgotną szmatką. Poczuła znajomy, słodki zapach. W pierwszej chwili się przestraszyła, ale po jakimś czasie zaczęła robić się senna. Nie walczyła. Dała się obezwładnić. Wszystko było lepsze, niż dwa dni u ciotki. W końcu urwał jej się film.
            Obudziła się po jakimś czasie. Co prawda już w samochodzie, ale bez wątpienia nie spała długo. Przez okno widziała znajome budynki znajdujące się w sąsiedztwie domu ciotki. Poruszyła się powoli. Nawet jej nie związali. Amatorzy… Środek usypiający też był w zbyt małym stężeniu, skoro tak szybko się obudziła.
             — Powinniście mnie związać — oznajmiła, podnosząc się do siadu, a dwaj mężczyźni, którzy jechali samochodem, aż podskoczyli. Ten w fotelu pasażera spojrzał na nią z przerażeniem. — A gdzie macie maski? Nie powinniście pokazywać mi swoich twarzy. Mogłabym z pomocą policji zrobić rysopis.
             — Zamknij się, smarkulo.
            — Jesteście beznadziejni — westchnęła Rosalie, kręcąc głową z dezaprobatą. — Oboje dobrze wiemy, że istnieją gorsze obelgi i metody uciszenia swojej ofiary… No dobra, ja to wiem.
             — Stary, ta mała nas poucza — powiedział jeden z mężczyzn.
             — Nie robiłabym tego, gdybyście mnie zakneblowali. Nie mogłabym też krzyczeć i wołać o pomoc, a tak… Nie wspominając o tym, że mogłabym wyskoczyć z samochodu, skoro mnie nie związaliście. To pewnie też nie zablokowaliście drzwi.
             — Nie zrobisz tego. Jedziemy za szybko.
             — Jedziecie dobre 10 kilometrów mniej, niż pozostali… Wszyscy was wyprzedzają…
             — Bo nie siedzisz w foteliku. Nie chcemy, żeby zatrzymała nas policja.
             — Mam trzynaście lat do licha! — oburzyła się Rosalie. — Już dawno nie potrzebuję tego badziewia. Czy was pogięło?
            — Przestań pyskować. Jak jesteś taka mądra to wyskakuj.
             — Nie.
             — No wyskakuj.
             — Nie chcę, bo musiałabym wrócić do ciotki. Jadę z wami.
             — Ta mała jest walnięta — mruknął kierowca. — Ona nie chce uciekać.
             — To wy próbujecie mnie porwać, nie wiedząc, co i jak. Nie odrobiliście pracy domowej, panowie.
             — Zaknebluję cię, jak wysiądziemy.
            — Szybko… — zakpiła Rosalie, wywracając oczami. — A macie, chociaż gdzie mnie zamknąć?
            — U niego w mieszkaniu — wskazał na kierowcę. — Co? Co tym razem?
            — Ustaliliście, chociaż ile chcecie okupu? Mam nadzieję, że nie po taniości.
            — Pięć tysięcy.
            — Pięć? Tylko tyle jestem według was warta? — ofuknęła ich Rosalie. — To jakaś kpina! Zróbcie to porządnie, panowie.
             — Stary, ta mała nas totalnie poucza.
             — Jest bardziej obcykana niż ty — skwitował ponuro kierowca. — Porwał cię ktoś już kiedyś?
            — Jakieś trzy razy — wzruszyła ramionami — albo cztery.
             — Nie boisz się?
             — Czego? Robicie to dla kasy. Tak długo jak moi rodzice zapłacą, nic mi nie zrobicie. Zwłaszcza takie żółtodzioby jak wy.
             — Nigdy nie możesz być pewna — mruknął kierowca. — Któryś z nas może być psycholem.
            — Jakoś w to nie wierzę.
            — A dlaczego nam pomagasz, dziewczynko?
             — Mam trzynaście lat, nie jestem już dzieckiem — obwieściła Rosalie, gniewnie marszcząc brwi. — A rodzice już nigdy więcej nie zostawią mnie u ciotki, która nas nawet nie lubi. Wolę być porwana, niż siedzieć z nią dwa kolejne dni. Będą mieli nauczkę, żeby mnie nie zostawiać u krewnych.
             — A to ci dopiero… Pójdziesz dobrowolnie?
             — Czy ja mówię niewyraźnie? — zdenerwowała się Rosalie. — To chyba dla was lepiej nie?
             — Lepiej. O ile nie ściemniasz, dzieciaku.
             — Jestem Rosalie Bennett.
             — Że Bennett to wiemy.
             — Ale imienia na pewno nie raczyliście sprawdzić — prychnęła.
            — Jestem Marco, a to… — zaczął ten na siedzeniu pasażera,.
             — Idiota… — przerwał mu kierowca.
             — Dziwne imię — roześmiała się Rosalie. — Rodzice trochę cię skrzywdzili. Nic dziwnego, że taki z ciebie gbur.
             — On się nazywa Clemens — wyjaśnił Marco, nadal nie chwytając sytuacji.
            — Jeszcze gorzej…
             — Nawet młoda się z ciebie nabija, Clem.
             — Zamknij się wreszcie.
             — No co? Nie moja wina, że nazwali cię Clemens.
             — On się nigdy nie zamyka, co? — zapytała cicho Rosalie i teraz to kierowca się zaśmiał. — Co was podkusiło, co? Przecież wy totalnie nie nadajecie się na porywaczy.
            — Potrzebujemy kasy.
             — Na co?
            — Żeby spłacić dług…
             — A ile macie długu?
            — Jeszcze 10 tysięcy.
            — I wy chcieliście za mnie tylko połowę? Zamiast całości? No ja nie mogę! — Rosalie przeciągnęła dłonią po twarzy. — Dlaczego, Boże? Dlaczego?
             — Nie chcieliśmy przeginać.
             — Cała ta akcja jest już przegięciem, a ta kwota tym bardziej.
             — Mówiłem, że pięć to mało, idioto — warknął Clemens.
            — Za co ten dług? — zaciekawiła się Bennett. — Samochód? Dragi? Imprezy?
             — Siostra.
             — Siostra? — powtórzyła zaskoczona.
            — Siostra.
             — Jak to? Wpędziła cię w długi, czy to jej jesteś winien?
             — Normalnie. Jego siostra, a moja narzeczona wpadła w oku jakiemuś Johnesowi. Koleś prowadzi burdel, ale policja go nie tknie. Udało nam się wytargować, że ją wypuści, jeśli zapłacimy mu sto tysięcy.
            — Udało nam się zebrać już dziewięćdziesiąt, pożyczyliśmy, gdzie się dało, sprzedaliśmy, co się dało, ale w tą sobotę jest ostateczny termin. Wtedy pomyśleliśmy o porwaniu.
            — O ludzie… Macie szczęście, że na mnie trafiliście — roześmiała się Rosalie. — Pomogę wam. Tak to zrobimy, że Johnes dostanie kasę, a wy siostrę. Jak jej na imię?
             — Sarah.
             — Ładnie. Odzyskacie ją z powrotem. Obiecuję.