Ogłoszenia

Prace nad blogiem trwają. Proszę o cierpliwość.

Obserwatorzy

poniedziałek, 13 sierpnia 2018

Rozdział 6


            — Nic mi nie będzie…

            W tej chwili cieszyła się przynajmniej, że zna podstawowe zasady pierwszej pomocy i temu podobnych rzeczy. Przyniosła wszystko, co potrzebne.

            — Odchyl głowę — rozkazała i delikatnie polała odrobinę wody na oczy. Przecierała je gazikiem od zewnętrznego kącika do wewnętrznego, próbując oczyścić najpierw okolicę oczu. Dopiero później zajęła się samymi gałkami ocznymi. Na szczęście miała odpowiednie krople do oczu. W kubku parzyła się już herbata rumiankowa. — Lepiej?

            — Będę żył — powiedział chłopak, przyglądając jej się z dość bliska. — Przynajmniej wszystko widzę. Tylko trochę piecze…

            — Naprawdę, naprawdę przepraszam…

            — Jak masz na imię? — zapytał nagle. — Jestem Vincent Garcia — przedstawił się.

            — Jestem… Lucy… Lucy Rain.

            — Piękne imię — stwierdził z uśmiechem Vincent. — Ty też jesteś piękna — dodał po chwili.

            — Chyba jednak nie widzisz zbyt dobrze — mruknęła pod nosem i zmusiła go, by odchylił głowę raz jeszcze. Zdziwił się lekko, być może spodziewając czegoś z lekka innego, niż mokre torebki z herbatą rumiankową, które położyła mu na oczy. — Posiedź tak chwilę. Rumianek powinien załagodzić pieczenie.

            — Dużo wiesz na ten temat.

            — Cóż… Podłapałam to i owo.

            — Od jak dawna tu mieszkasz? — zapytał Vincent, wiercąc się. Już chciał ściągnąć okłady z oczu, ale Lucy go powstrzymała. — Nie widziałem cię tu wcześniej, a jestem pewien, że zauważyłbym...

            — Mieszkam tu od niedawna.

            — Ale jesteś stąd?

            — Stąd… Nie. Wcześniej mieszkałam na obrzeżach Los Angeles.

            — A więc przybyłaś z Miasta Aniołów? — zaśmiał się Vincent. — Tam też piękne dziewczyny atakują ludzi?

            — Przepraszam… — jęknęła Lucy, wyraźnie zawstydzona. — Podążałeś za mną całą drogę z siłowni. Przestraszyłam się.

            — Nie szkodzi. Tylko żartowałem. Nie chciałem cię też przestraszyć.

            — Te dziewczyny, które znam, nie atakują ludzi. Po prostu tyle się naczytałam ostatnio w gazetach o morderstwach i napadach, że… Bezpieczniej było nosić coś ze sobą.

            — To dlaczego przybyłaś akurat tutaj?

            — Dlaczego… Dlaczego… To dobre pytanie — uśmiechnęła się krzywo — ale właściwie sama nie znam na nie do końca odpowiedzi.

            — A dlaczego opuściłaś wcześniejsze miejsce?

            — Zadajesz dużo pytań — zauważyła, po czym dodała: — To długa historia. Nie mogłam tam zostać.

            — Może opowiesz mi o tym następnym razem? Przy jakiejś kawie? — zaproponował Vincent i zdjął z oczu okłady, by zobaczyć jej wyraz twarzy. Patrzyła na niego przepraszająco. — Lub nie… Rozumiem.

            — Przepraszam. To naprawdę miłe z twojej strony, ale nie mam głowy do takich rzeczy. Dużo się wydarzyło w moim życiu i ta przeprowadzka… Muszę to sobie wszystko najpierw poukładać.

            — Nie szkodzi. Rozumiem. Gdybyś jednak zmieniła zdanie, daj znać. — Wyciągnął coś z kieszeni i wręczył to Lucy. — Znajdziesz mnie pod tym numerem.

            Dziewczyna przez dłuższą chwilę przyglądała się wizytówce, potem przeniosła wzrok z powrotem na Vincenta i zapytała:

            — Jesteś ogrodnikiem?

            — Tak — wyszczerzył zęby — zajmuję się roślinami, ale także projektowaniem ogrodów na balkonach. Gdybyś poczuła potrzebę udekorowania mieszkania czymś żywym, chętnie pomogę.

            — Dziękuję. Będę pamiętać.

            — Choć zastanawiam się nad odejściem z pracy i otworzeniem czegoś własnego — oznajmił niespodziewanie Garcia. — Niemniej numer telefonu jest mój.

            — Dobrze. Dziękuję.

            — Nie podasz mi swojego? — zapytał z nadzieją.

            — Nie mam wizytówki — odparła Lucy, wzruszywszy ramionami.

            — Ok. Rozumiem. W takim razie nie pozostało mi nic, jak łudzić się, że zmienisz zdanie i zadzwonisz. — Uśmiechnęła się przepraszająco po raz kolejny w ciągu tej rozmowy. — No nic. Pójdę już. Dziękuję za pomoc.

            — Jeszcze raz przepraszam za to, że potraktowałam cię gazem pieprzowym… Jeśli mogę ci to jakoś wynagrodzić.

            — Możesz dać się zaprosić na kawę — Vincent nie dawał za wygraną. — A tak serio, nie przejmuj się. Przynajmniej wiem, że jesteś bezpieczna.

            — Uważaj na siebie — powiedziała Lucy, odprowadzając go do wyjścia.

            Gdy zamknęła za nim drzwi, strzeliła sobie otwartą dłonią w czoło. Nie dość, że zaatakowała niewinnego człowieka, to jeszcze odrzuciła jego zaproszenie. Jednak było jej zbyt głupio po tym wszystkim, żeby jeszcze miała się z nim spotkać z własnej woli. Wolałaby zapaść się pod ziemię.

^~^

            Budzik zadzwonił wcześnie rano. Jęknęła, próbując go wyłączyć, lecz upiorne "dryń" nie dawało o sobie zapomnieć. Nie powinna była pić poprzedniego dnia. Nie miała może kaca, ale wcale nie chciało jej się wstawać o piątej tylko po to, żeby pójść biegać do parku.

            Nie zawracała sobie głowy śniadaniem. Ubrała strój sportowy, chwyciła butelkę z wodą i opuściła mieszkanie. Park był niedaleko. Właściwie zaraz za kanałem. O tej porze pierwsi ludzie szli już do pracy, ale biegaczy nie było aż tyle.

            Musiała trzymać formę. Musiała cały czas coś robić, byle nie siedzieć w domu. Nie chciała użalać się nad sobą, dlatego musiała skupić się na swoich celach, choć na razie były dalekie od realizacji.

            Kilka okrążeń po parku i dziesięć minut przerwy, żeby się nawodnić i złapać oddech. Przycupnęła na ławce obserwując kaczki. Pożałowała, że nie wzięła żadnego chleba, który mogłaby im rzucić. Może następnym razem będzie pamiętać.

            — Mogę się przysiąść? — usłyszała starszą panią.

            — Tak oczywiście.

            — Przyszłam nakarmić kaczki.

            — To miło. Ja nie pomyślałam, żeby coś im przynieść.

            — Trzymaj — powiedziała staruszka, wręczając Lucy kawałek chleba. — Już się cieszą.

            Lucy powoli skubała pajdkę, rzucając jedzenie kaczkom. Co jakiś czas spoglądała na kobietę obok. Zdawała się naprawdę zadowolona ze swojego zajęcia. O dziwo też nie próbowała więcej zagadywać Lucy. Toteż dziewczyna po jakimś czasie pożegnała się grzecznie i wróciła do biegania.

            Kolejne kilka okrążeń, chwila przerwy, a potem ruszyła do mieszkania. Tam wzięła prysznic, ubrała się w świeże ciuchy i zabrała za przygotowywanie śniadania. Jajka sadzone, razowe pieczywo i trochę warzyw. Wiedziała, że w końcu jej się to znudzi. Gotowanie dla samej siebie wydawało się bezsensowne.

            Tego dnia jednak, wciągnęła to ze smakiem, głodna po porannym bieganiu. Do tego kawa z mlekiem i cukrem. Tego zwyczaju nie umiała się wyzbyć. Po śniadaniu dała kolejną szansę papierosom i poszło znacznie lepiej. Nadal dusiła się dymem, ale smak bardzo jej się podobał.

            — Żałosne — mruknęła pod nosem.

            Uśmiechnęła się pod nosem, choć czuła się beznadziejnie. Przetarła twarz dłońmi i ruszyła na strzelnicę, gdzie miała spędzić swoje popołudnie.

            Umiała strzelać z pistoletu, ale umieć to było stanowczo za mało. Potrzebowała być w tym jedną z najlepszych. I z takim zamiarem, pełna motywacji, poszła na strzelnicę.

            To nie było daleko. Natomiast w przeciwną stronę niż siłownia. I dobrze. Przynajmniej nie spotka nigdzie Vincenta i nie ośmieszy się ponownie. Po drodze musiała kupić butelkę wody, żeby jeszcze się nawodnić. Suszyło ją jak na morderczym kacu. I szczerze mówiąc, miała ochotę zawrócić. Po tym bieganiu czuła się zmęczona. Chciało jej się spać. Właściwie całymi dniami chciało jej się tylko spać, ale na to nie było lekarstwa.

            Załatwiła wszystkie formalności.  Nie było ich dużo. Wpisała się na listę gości i zapłaciła za korzystanie z zamówionego wcześniej stanowiska na strzelnicy. Już wcześniej dopełniła formalności, wyrabiając sobie kartę wstępu.

            Pewnym krokiem ruszyła na swoje miejsce i prawie na kogoś wpadła. A spotkać go definitywnie nie chciała.

            — Vincent...

            — Lucy — uradował się Garcia. — Miło cię widzieć.

            — Ciebie również.

            — Nie, mówię poważnie — roześmiał się. — Tym razem widzę cię wyraźnie i jeszcze nic mnie nie boli.

            — Jeszcze — zażartowała Lucy, uśmiechając się, by ukryć zażenowanie.  — Naprawdę przepraszam... Ale dziś nie mam ze sobą nic niebezpiecznego.

            — Jesteśmy na strzelnicy.

            — Aaa... Racja.

            — Nie sądziłem, że chodzisz na strzelnicę. Choć mogłem się tego domyślić.

            — Mogłabym powiedzieć to samo o tobie.

            — Mam tutaj kumpla — wyjaśnił spokojnie Vincent. — Dlatego wpadam tu czasami. A ty?

            — To długa historia.

            — Kolejna długa historia  — westchnął Vincent, ale uśmiechnął się pokrzepiająco. — Tym razem musisz dać mi się zaprosić na kawę. To nasze drugie  przypadkowe spotkanie.

            — Vincent... Przyszłam tutaj poćwiczyć.

            — No dobrze... A co jeśli pokażę ci lepszą strzelnicę? — zapytał konspiracyjnie. — Zamiast kawy, mogę cię tam zaprowadzić? Po drodze będziesz mogła opowiedzieć mi tą naprawdę długą historię o tobie i strzelnicy.

            — Jesteś naprawdę uparty, co? — zauważyła Lucy, patrząc na niego z mieszanymi uczuciami.

            — Czy to znaczy, że dałaś się przekonać?

            — Mówiłeś o strzelnicy. Jest lepsza niż ta?

            — Tańsza, lepiej wyposażona i nikt nie prowadzi rejestrów.

            — Mów dalej — mruknęła Rain.

            — Nie jest wcale daleko, ale jestem pewien, że zdążysz mi co nieco opowiedzieć — oznajmił Vincent, po czym dodał: — Plus, nawet jeśli teraz odmówisz, w końcu znowu na siebie wpadniemy. Przecież mieszkamy blisko siebie.

            — Więc...

            — Tak. Nie masz specjalnego wyboru — zreasumował blondyn.

            Lucy nie wytrzymała i parsknęła śmiechem. Nie umiała znowu mu odmówić, kiedy był tak czarująco uparty.

            — Niech będzie — zgodziła się. — A ja tak się łudziłam, że się więcej nie spotkamy.

            — Dlaczego?

            — Było mi głupio po tamtym...

            — Za bardzo się przejmujesz. Idziemy?

            — Tak…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz