Ogłoszenia

Prace nad blogiem trwają. Proszę o cierpliwość.

Obserwatorzy

czwartek, 3 maja 2018

Rozdział 3



            Zaczerwienione od mrozu uszy i policzki obecnych kontrastowały z czarnymi ubraniami. Zmarznięta ziemia nie chciała się poddać woli grabarzy. Musieli się ostro namęczyć, by wykopać dół. Zwłaszcza na dwie trumny, by małżonkowie mogli spocząć razem.
            Wszyscy przystępowali z nogi na nogę, podczas przemówienia księdza. Nikt się nie odzywał. Zresztą niewiele osób przyszło. O dacie uroczystości poinformowani zostali tylko najbliżsi krewni – zdaniem Rosalie zupełnie niepotrzebnie – oraz kilku ważniejszych współpracowników.
            Dziewczyna stała na uboczu, chociaż to jej rodzice mieli za chwilę spocząć pod hałdą ziemi i ciężką, kamienną pokrywą. To ona najwięcej straciła, mimo to najrzewniej płakała rodzina, z którą od lat nie było kontaktu. Ta sama, która ich wyklęła, odcinając się od Bennettów.
            Dźwięk trumny uderzającej o ziemię wyrył się w pamięci Rosalie, by nie dać jej po nocach spać. Właściwie tylko to zapamiętała z całej ceremonii. Oraz ciszę, która nastąpiła krótko po tym. Bolesną i głuchą ciszę.
            Kiwała głową na nic nieznaczące kondolencje przedstawicieli z firmy ojca oraz współpracowników matki. Jej krewni przyjmowali wyrazy współczucia o wiele chętniej. Tak samo, jak kiedyś pieniądze.
            Otarła ukradkiem łzy. Niech sobie myślą, co chcą. Nigdy nie obchodziło ich, kim jest, ani co myśli. Dlaczego teraz miałoby być inaczej? A jeśli okazałaby słabość, dorwaliby ją, jak stado piranii. Wszystko, by ulżyć swojemu sumieniu, stając u jej boku w obliczu niezaprzeczalnej tragedii.
            Nie zamierzała do tego dopuścić. Pragnęła, żeby cierpieli, żeby poczucie winy zżerało ich do samego końca. Nie chciała też ich współczucia. Było tak samo trujące. Wszystko, o czym marzyła, to wyrzucić ich ze swojego życia raz na zawsze. Nie byli potrzebni  – wolała się odciąć i zapomnieć o krzywdach. Zbyt długo rozdrapywała stare rany. Za dużo miała nowych, by trzymać się przeszłości.
            Nie chciała tego więcej robić. Rozdrapywanie ran… Nie widziała w tym żadnego sensu. Ale nie pozwoli im znów wedrzeć się do swojego życia, by zrujnowali jej spokój ducha. I tak już zburzony śmiercią rodziców, kiedy tak długo zabrało jej poskładanie swojego życia na nowo.
            Nie odbiorą jej teraz miana czarnej owcy. Nie, kiedy uznała to już za zaletę, a nie piętno. Musiała teraz tylko… Musiała znów stanąć na nogi. Tylko jak, skoro ziemia kruszyła jej się pod stopami?
            Poczuła dłoń na swoim ramieniu. Spojrzała ze strachem na stojącego obok mężczyznę i westchnęła. Richard Beltran był mężczyzną w średnim wieku o ciemnych włosach przyprószonych siwizną i bystrych, ciemnych jak węgielki oczach, a także współwłaścicielem Belnet S.A.
            W tym momencie Richard oraz jego żona Klara i szesnastoletnia córka, Emma, byli dla niej jedyną podporą w ciężkich chwilach. To również u nich mieszkała, dopóki po jej domu wciąż kręciła się policja. A nawet długo po oczyszczeniu domu nie zgodzili się, żeby została sama.
            – Niech mnie pan nie straszy. Już myślałam, że to któreś z nich… – wskazała dyskretnie głową na krewnych. – Możemy już jechać? Nie chcę z nimi rozmawiać...
            – Nawet się nie przywitasz?
            – Podziękuję za tą wątpliwą przyjemność – prychnęła Rosalie. – Chcę wrócić do domu, zamknąć bramę i zaryglować drzwi – wyznała, marszcząc groźnie brwi.
            Beltran pokiwał głową z dezaprobatą. Nie dziwiła mu się, rozumiejąc, że w jego oczach wygląda zapewne jak pyskata nastolatka, buntująca się wobec rodziny. Ale ona naprawdę nie potrafiła mówić o tych ludziach ze spokojem, bez urazy i niechęci.
            – Twoi rodzice woleliby… – zaczął, ale nie było mu dane do kończyć.
            – Ale ich tu nie ma – ucięła Rosalie. – Proszę, możemy już wracać?
            – Dobrze. Może chcesz wpaść do nas na obiad? – skapitulował Richard, widząc, że nic nie wskóra.
            – Nie, dziękuję bardzo za propozycję, ale zrobił pan dla mnie wystarczająco dużo. Pora wrócić do domu. Nie było mnie tam od ponad miesiąca…
            – To normalne. Jesteś dla mnie jak rodzona córka – oznajmił Beltran i położył dłoń na jej ramieniu, chcąc dodać jej otuchy.
            – Teraz jednak potrzebuję odrobiny samotności. Muszę wszystko przemyśleć.
            – Słyszałem, że w takich chwilach lepiej nie siedzieć w samotności. Potrzebujesz towarzystwa i rodzinnego ciepła oraz… – po raz kolejny ktoś mu przerwał, ale tym razem nie była to dziedziczka rodziny Bennettów:
            – Rosalie. Rosalie, już idziesz? – rozległo się i szatynka przyspieszyła kroku. – Rosalie, na litość boską! Zaczekaj! Ogłuchłaś, dziecko? – kobieta ściszyła na koniec głos.
            – Rosa – jęknął Belntran i poprosił: – Chociaż jej wysłuchaj. Nie możesz tak po prostu uciec.
            – Mogę.
            Szatynka rzuciła mu wściekłe spojrzenie, ale zatrzymała się. Stała sztywno, starając się zachować przynajmniej pozorny spokój. W środku aż drżała, gdy ciotka wyciągnęła ręce, jak do uścisku. I tak też to wyglądało. Tylko Rosalie mogła poczuć, że kobieta chwyciła ją ręką za ubrania, ciągnąc energicznie, jak chwyta się rzezimieszka za kołnierz. Była to niewypowiedziana groźba.
            I to odebrało Rosalie ostatnią iskrę nadziei na normalną rozmowę z tymi ludźmi. Nawet w obliczu tragedii nie zamierzali się z nią pogodzić. Powinna była to wiedzieć, ale w głębi duszy chyba odrobinę się łudziła.
            Ogarnęło ją ogromne rozczarowanie. Tak głębokie, że nie potrafiła tego opisać. Oczami duszy widziała, jak ostatni płomyk nadziei gaśnie, niczym świeczka, której odetnie się dopływ tlenu. I nie wiedziała, czy bardziej jest rozczarowana krewnymi, czy sobą. Tym, że naiwnie wierzyła, iż krewni żałują złych kontaktów z nią i jej rodzicami. Na próżno.
            Nie zdobyła się jednak na odwagę, by wyrwać się z kleszczy ciotki. Była bezsilna wobec tych ludzi i to denerwowało ją jeszcze bardziej. Wiedziała, że powinna się im oprzeć, a jednak spojrzenie temperamentnej krewnej paraliżowało ją kompletnie.
            – Nawet nie raczysz się z nami przywitać? Tragedia osobista nie zwalnia cię z zasad dobrego wychowania. Jesteśmy twoją rodziną. Jedyną, jaka ci została – uświadamiała ją kobieta, absolutnie pewna swoich racji.
             „Nie mam rodziny” – chciała odpowiedzieć Rosalie, ale zarazem nie chciała robić scen. Zawsze milczała, żeby tylko nie robić scen. Miała to we krwi. Sztuczny uśmiech mimowolnie wpełzł na sine od mrozu usta, choć obiecała sobie, że tym razem nie da się wciągnąć w ich przedstawienie. Show hipokrytów.
            Zacisnęła dłonie w pięści, walcząc ze swoimi przyzwyczajeniami. Tak wiele miała do powiedzenia. Pragnęła wykrzyczeć im w twarz wszystko to, co miała im za złe, a tłamsiła w sobie tyle czasu. Lecz zabrakło jej odwagi. Znowu…
            – A pan musi być Beltran, wspólnik Chrisa – uwaga ciotki na chwilę skierowała się na bruneta.
            – Tak, witam panią…?
            – Amanda McLarson, siostra Richarda – przedstawiła się, przybierając naprawdę łagodny wyraz twarzy i uśmiechnęła się promiennie.
            – Ach, miło mi.
            – Dziękuję, że opiekował się pan naszą Rose – zaświergotała. – W ogóle nie mogliśmy się z nią skontaktować.
            – Wyłączyłam telefon – oznajmiła Rosalie. – Wydzwaniali do mnie z prasy. Wystarczyło zadzwonić do firmy albo przyjechać – dodała pod nosem.
            – Przyjechać… Dobrze wiesz, że mieszkamy daleko – westchnęła ciotka, kręcąc głową z dezaprobatą. – Jedno dobrze, że chociaż raczyłaś poinformować nas o pogrzebie. – Spojrzała na Beltrana. – Mam nadzieję, że zostanie pan u nas, chociaż na kawę.
            – Gdzie? – zdziwił się.
            – Jak to gdzie? U nas w domu. Kupiliśmy po drodze ciasto i alkohol. Rose na pewno nie pomyślała o uroczystym pożegnaniu swoich rodziców i jakiejś gościnie dla tych wszystkich biedaków, którzy tu marzli tyle czasu.
            – Do mnie chcecie jechać? – zapytała Rosalie, wyrażając swoje głębokie zaskoczenie i niezrozumienie dla sytuacji.
            Znała odpowiedź.
            – No oczywiście! A gdzie? – ofuknęła ją ciotka.
            Tego było za wiele. Nie mieli najwyraźniej zamiaru się z nią godzić, a za to próbowali się wprosić do jej domu. Wymusić na niej posłuszeństwo. I jeszcze traktowali ją zaledwie jak zbędny dodatek do majątku jej rodziców.
            – Panie Beltran, mam prośbę – powiedziała Bennett, uśmiechając się słodko. – Może pan zaczekać na mnie w samochodzie? Chciałabym porozmawiać przez chwilę z ciocią sam na sam.
            – Oczywiście, Rosa – odparł, rzucając jej podejrzliwe spojrzenie. – Nie śpiesz się. Zadzwonię w tym czasie do Klary. Strasznie żałowała, że nie może być tu z nami i cię wspierać.
            – Dziękuję. Proszę ją pozdrowić.
            – Co za miły człowiek. A ty go odsyłasz, jakby był twoim służącym. Zero szacunku do starszych – narzekała oburzona Amanda.
            – Ach, taka już jestem – skwitowała Rosalie, a na jej twarzy pojawił się grymas niezadowolenia. Zdecydowała się. – Wiesz o tym najlepiej. Jestem przecież „takim paskudnym, rozpieszczonym bachorem”, a moi rodzice „idiotami”.
            – Kto ci takich głupot naopowiadał? – ofuknęła ją Amanda. – I nie tym tonem, moja droga.
            – A! Właśnie. Jeszcze coś… Żeby była jasność… – Skrzyżowała ręce na piersi i zmarszczyła brwi. – Nie wiem, gdzie się zamierzacie zatrzymać, ale na pewno nie u nas w domu. Brama będzie zamknięta.
– Co?
– Póki moi rodzice żyli, nigdy się nie wtrącałam, bo oni naprawdę chcieli się pogodzić. Nigdy też nie zrobili wam nic złego, niczym nie zasłużyli na to, jak ich potraktowaliście… Ale teraz nie zamierzam siedzieć cicho. Już nie... Może oni wam wybaczyli, ale nie ja.
            Amanda zapowietrzyła się, aż poczerwieniała ze złości.
            – Rosalie! Jak ty się do mnie odzywasz?
            – Tak jak na to zasługujesz! Ty i cała reszta – warknęła rozeźlona Bennett.
            – No nie… Henry! Henry, czy to słyszysz? – odwróciła się do męża, który stał kawałek dalej, rozmawiając z księdzem. – Chodź tu prędko. Sarah, ty też.
            – Nie kłopoczcie się, przyjeżdżając do mnie. I tak was nie wpuszczę – zadeklarowała Rosalie i zaklęła w myślach. Tak wiele rzeczy cisnęło jej się na język, ale nawet nie potrafiła ich ubrać w słowa. – Mam dość tej hipokryzji. Po tym jak nas potraktowaliście… Nie chcę mieć z wami nic wspólnego – oznajmiła, twardo odwzajemniając spojrzenie ciotki. Nie potrafiła dłużej opanować drżenia, tak bardzo zdenerwowana była całą sytuacją. – Nie zdobędziecie… Nie… Chcecie się po prostu poczuć lepiej. Zrobiło wam się głupio, bo oni… Odeszli. Ja… Do widzenia! – rzuciła na odchodne i uciekła, a po jej policzkach popłynęły łzy.
            Jednak nie zdołała do końca się wyleczyć. Zwłaszcza teraz, gdy była tak słaba. Spotkanie z krewnymi sprawiło, że ożyły wszystkie bolesne wspomnienia. Żal, gniew kotłowały się w niej. Nie umiała zachować zimnej krwi, widząc tych ludzi.
            Wydostała się z cmentarza, ale jeszcze nie poszła na parking. Musiała się najpierw uspokoić. Stanęła, opierając się plecami o mur i ukryła twarz w dłoniach. Pozwoliła sobie na chwilę słabości, moment tylko dla siebie. Pozwoliła łzom płynąć, dopóki nie poczuła się chociaż odrobinę lepiej.
            W ekranie telefonu upewniła się, że jej tusz się nie rozmył. Czerwone policzki mogła zwalić na krab zimowej pogody. Nie chciała, żeby przyjaciel ojca wiedział, że płakała. W zasadzie nie chciała, żeby ktokolwiek wiedział.
            Wzięła kilka głębszych oddechów i ruszyła w drogę powrotną do samochodu, gdzie ze stroskaną miną czekał na nią Richard. Usiadła na miejscu pasażera, a czując na sobie jego spojrzenie, uśmiechnęła się blado.
            – I jak? – zapytał niepewnie.
            – Wszystko w porządku. Dziękuję… Możemy już jechać?
            – A co z Amanda?
            – Wyjaśniłyśmy już wszystko – oznajmiła Rosalie, a przynajmniej taką miała nadzieję.
            – Na pewno nie chcesz jeszcze przez jakiś czas zostać u nas? – upewnił się Beltran.
            – Było mi naprawdę miło. Bardzo doceniam państwa pomoc, ale wystarczająco już długo byłam problemem. Muszę jakoś stanąć na nogi – powiedziała stanowczo Rosalie, a w jej oczach widać było determinację.
            – Dobrze, zawiozę cię do domu – skapitulował Richard i dodał szybko: – Ale jeśli chociaż przez moment poczujesz się tam źle lub samotnie, dzwoń.
            – Dobrze. Dziękuję.
^~^
            Wtem zerwała się i zbiegła schodami na dół, do pokoju dziennego. Jednakże nie weszła do środka, zatrzymała się w drzwiach, po czym oparła o futrynę. Głos ojca znów okazał się tylko złudzeniem. Piękną, ale jakże ulotną nadzieją na powrót do normalności. Już miała iść do kuchni, kiedy usłyszała jakiś hałas na zewnątrz. Zjeżyły jej się włosy na karku, a serce zaczęło bić szybciej. Poczuła obezwładniający strach.
            Odkąd wróciła do własnego domu, mieszkała sama. Wzięła głęboki oddech i po cichu, nasłuchując, wróciła do swojego pokoju. Wreszcie odetchnęła z ulgą. Wiedziała jednak, że długo tak nie pociągnie. Zbyt bardzo się bała, a to wpędzało ją powoli w paranoję. Nie chciała jednak sprawiać Richardowi więcej problemów.
            Chciała przemyśleć kilka spraw. Morderca jej rodziców wciąż był na wolności, bo policja nie potrafiła go odnaleźć, a ona nie miała już nikogo, ani niczego. Żadnego planu, żadnego celu w życiu. Nie brakowało jej pieniędzy. Miała ich wystarczająco dużo, by ukończyć edukację i zacząć własną działalność. Nie widziała jednak w tym większego sensu i nie miała też nikogo, kto mógłby ją pokierować.
            Właściwie... Gdy usłyszała o tym, że śledztwo utknęło w martwym punkcie, wiedziała już, co zrobi. Musiała tylko przygotować się do tego.  Przeświadczona o ogromnym znaczeniu ostatnich wydarzeń, postanowiła działać. Otworzyła okno i pozwoliła, żeby chłodny powiew wiatru otulił ją, dając ukojenie.

1 komentarz:

  1. Dobra, ścięłam się nieco, a przecież początek dostałam. Dalej rzeczywiście jest to dla mnie nowość.
    Naprawdę nie lubię pogrzebów, a ostatnio miałam wątpliwą przyjemność uczestniczenia w jednym z nich i to dość bliskiej osoby. I tak doszłam wtedy do wniosku, że to nie samo pożegnanie jest najgorsze, bo jednak ten moment pozwala wrócić życiu na właściwe tory, zamknąć pewien rozdział, choć zostaje pustka po osobie, której już się nie zobaczy. Najgorsze jest spotkanie z ludźmi, których czasami widuje się tylko przy okazji takich uroczystości, a którzy nagle zamieniają się w szabrowników, choć ciało w ziemi nie zdążyło jeszcze ostygnąć. Najsmutniejsze jest to, że to nie obcy się tak zachowują, ale rodzina. Zamiast się jednoczyć w obliczu tragedii, konfliktują się bardziej, na wierzch wychodzą dawne urazy, problemy, żądza pieniądza.
    Dlatego w pełni rozumiem Rose, że nie chciała kontaktów z resztą rodziny. Nie wiem, co dokładnie zaszło pomiędzy nią i jej rodzicami a resztą rodziny, ale taki moment nie jest dobry, żeby udawać, że wszystko jest w porządku, gdy nie jest.
    Niepokoi mnie, co Rose wymyśliła. Czyżby chciała we własnym zakresie odszukać sprawcę? Nie wiem, czy to takie mądre ani czy pozwoli jej pogodzić się z tragedią.
    Nic, będę dalej oczekiwać na kolejne rozdziały.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń